Kamil Bednarek: – Talizmanem jest po prostu miłość


Od ośmiu lat w drodze pomiędzy sceną a studiem nagraniowym – Kamil Bednarek ani myśli zwalniać. Muzyka, miłość i marzenia dają mu siłę do podejmowania nowych wyzwań. „Talizman” – nowa płyta, najbardziej zróżnicowana w jego karierze, w dodatku wydana własnym sumptem – jest najlepszym dowodem na to, że szczęście sprzyja tym, którzy chcą mu pomóc. Poniżej rozmowa z artystą, który 19 stycznia wystąpi w poznańskim klubie B17. Patronat nad koncertem objął Nasz Głos Poznański.

 

– Masz jakiś talizman? Przedmiot, który uważasz za szczęśliwy?

Tak, mam na szyi. To jest krzyżyk od babci, karma od przyjaciółki i nutka od przyjaciela, którą dostałem na urodziny. Ostatnio, jak zerwałem łańcuszek, szybko pobiegłem do jubilera, żeby kupić drugi, żeby to wszystko mieć przy sobie. Wierzę, że niektóre przedmioty mogą mieć energię.

– Talizman z tytułu twojej nowej płyty można interpretować na wiele sposobów. Po pierwszym utworze nabrałem przekonania, że takim talizmanem dla ciebie jest muzyka.

Tak, to również miałem na myśli. W dodatku tym razem po raz pierwszy udało mi się tak mocno poeksperymentować z muzyką. Nie lubię, kiedy ludzie szufladkują wykonawców. Ktoś gra rocka to już nie może zagrać czegoś innego. Ktoś gra reggae i nagra piosenkę popową o, ten to już się sprzedał! Moim zdaniem połączenia różnych gatunków muzycznych służą rozwojowi artysty i wprowadzają do muzyki dużo świeżości. Na „Talizmanie” łączyliśmy reggae z funkiem, jest trochę reggaetonu, jest rap, jest też ballada i czyste rootsowe reggae, przy którym możesz odpłynąć. Nie chcę dać się zaszufladkować. Pierwszym takim eksperymentem była „Cisza” z płyty „Jestem”, ballada która dotarła do bardzo wielu ludzi, pootwierała mi wiele nowych możliwości. Postanowiłem więc, że nie będę się bał, nie będę przejmował się opiniami ludzi, po prostu zrobię to, co czuję.

– Rzeczywiście, na tej płycie można znaleźć skrajne nastroje – od lirycznej ballady „Jak długo jeszcze” po „Klub”, którego nie da się słuchać na siedząco. Co bardziej odpowiada twojemu temperamentowi?

– Trudno powiedzieć. Wszystko zależy od klimatu. Raz jestem wulkanem, stąd pomysł na „Klub”, który jest totalnym szaleństwem. Innym razem jestem spokojny, ale gdzieś tam w środku budzą się silne emocje. Jednego dnia potrafię być wybuchowy, następnego stonowany, zamyślony, bujający w obłokach. Pracę nad „Jak długo jeszcze” zacząłem ze dwa lata temu, pod wpływem impulsu, historii miłosnej… ale nie lubię się spieszyć z kawałkami i jakieś wewnętrzny głos podpowiedział mi: „jeszcze nie teraz, poczekaj z tym”. Ale teraz już przyszedł na nią czas.

– Pozostając jeszcze przy „Klubie” – ile w tej historii może być prawdy? Jesteś w stanie wybrać się w weekend z kumplem do klubu, żeby się zabawić, czy na tym poziomie rozpoznawalności to już niemożliwe, bo ktoś chce się z tobą napić, ktoś pogadać, a trzech innych zrobić sobie fotę?

– Moi przyjaciele nie lubią chodzić ze mną do klubów. Na szczęście, znalazłem na to

sposób. Kiedy jestem ze znajomymi i ktoś podchodzi, chce zrobić zdjęcie, pytam: „Czy masz w swoim życiu zasady?” „No, mam” „Słuchaj, ja też mam. Jak jestem w klubie z przyjaciółmi to nie robię sobie zdjęć. Jeśli szanujesz swoje zasady to proszę, uszanuj też moją”. To naprawdę działa. Chyba, że ktoś jest już mocno podpity… Z drugiej strony, ja im się nie dziwię. Kiedy jeszcze nie byłem znany i spotykałem w klubie kogoś ze świata reggae czy rapera, którego lubiłem, też podchodziłem i zagadywałem. Chciałem mieć pamiątkę, pochwalić się znajomym. Cieszę się więc, że ludzie podchodzą, tym bardziej, że zawsze robią to z sympatii. Nie spotkałem się z żadną nieprzyjemną sytuacją.

– Wróćmy do „Talizmanu”. Utwór tytułowy wyjaśnia, że tym talizmanem jest po prostu miłość. O której śpiewasz wprost, co nie jest dziś zbyt powszechne.

– Tak. To był kolejny impuls, nagły przypływ uczuć. Zauważyłem, że ludzie boją się okazywać swoją wrażliwość. Pełno dziś programów, w których pokazuje się cały czas imprezy, zabawę, seks, a zacierają się wartości. Każdy chce pokazać, że jest silny, zakłada maski, zbroje, a wstydzi się wrażliwości. Albo boi się, że ta wrażliwość zostanie przez innych wykorzystana…

– Artysta ma prawo służbowo być wrażliwym, a i tak często chowa się za

wymyślnymi metaforami.

– Też to zauważyłem. Ludzie piszą coraz bardziej skomplikowane teksty, ukrywają swoje uczucia w dwuznacznych sformułowaniach. Ja zawsze lubiłem prostotę. Bob Marley śpiewał piękne, proste teksty i każdy, niezależnie od osobistych doświadczeń, ma szansę odnaleźć w nich siebie. Nie mówię, że dzisiejsze teksty są złe, niektóre są naprawdę mega, fascynują pomysłowością. Chciałem w utworze tytułowym połączyć reggaeton z nowoczesnymi brzmieniami. Pomógł mi w tym Matheo. Otworzył mi oczy na to, że warto eksperymentować, słuchać nowej muzyki. Do tej pory pracując nad płytą nie chciałem słuchać innej muzyki, bo bałem się, że podświadomie powtórzę jakieś melodie u siebie. Ale teraz nadrabiam muzyczne zaległości, poznaję legendy i klasykę gatunków.

– W tekście „Zabieram cię na trip” upominasz się o wartości: „Gdzie odwaga naszych przodków – potrzebujemy jej tu. Wiara, szacunek i głos rozsądku”…

– W czasie zagrożenia, wojny, wszyscy jesteśmy jak bracia, jeden za drugiego skoczyłby w ogień. Jesteśmy bardzo temperamentnym, walecznym narodem, ale jak nie mamy z kim walczyć, to walczymy ze sobą. Ludzie są przepracowani, zagonieni, zmęczeni. Nie ma czasu na radość. Pojawia się zazdrość, wybuchają konflikty. Jestem mega dumny z naszych przodków, którzy oddawali życie za to, byśmy mogli być Polakami – a my tego nie doceniamy. Zapominamy o tym, że nasi dziadkowie żyli w bardzo ciężkich czasach, nie mieli niczego, ale wychowywali naszych rodziców na porządnych ludzi. Dzisiaj jesteśmy trochę rozpieszczeni, nie pamiętamy o tym. Życzę każdemu rodakowi, żeby mógł polecieć do kraju trzeciego świata i zobaczyć, jak tam jest – i w jakim miejscu my jesteśmy.

– Na koncertach również widzisz te konflikty?

– Nie. Muzyka łączy, nie dzieli. Nie liczy się, jaki kto ma kolor skóry, jakiego jest wyznania, czy które ugrupowanie polityczne wspiera. Jaram się tym na maksa. Koncerty są najlepszą rzeczą, jaka spotkała mnie w życiu. Na koncertach jest magia. Jest muzyka, ale też mówię ludziom o przyjaźni, o prawdziwych wartościach. Mówię: „Może to dziwnie zabrzmi, ale jeśli macie obok siebie przyjaciół, przytulcie ich”. I nagle wszyscy się przytulają, zajebiście! Jaka to jest energia!

– Te uniesienia mogą potrwać dłużej, utrzymać się po koncercie?

– Po zejściu ze sceny spotykam się z nimi, rozmawiam, spędzam z nimi dużo czasu. Są tacy, co jeżdżą na kilka koncertów pod rząd, co mnie na maksa cieszy. Raz pojawiła się dziewczyna, która chciała sobie odebrać życie, pokazywała mi swoją pociętą rękę – ale mówiła, że moja muzyka ją uratowała. Dała mi na pamiątkę bransoletkę z symbolem nieskończoności. Poprosiłem ją, żeby zawsze, kiedy będzie na moim koncercie, była blisko, żebym mógł ją widzieć. Kiedyś przyleciała specjalnie na nasz koncert w Anglii. Zadowolona, uśmiechnięta, wszystko się jej pozmieniało. Opowiadała, że uwierzyła w siebie, zmieniła miejsce zamieszkania, zawalczyła o siebie. Muzyka ma niesamowitą siłę.

– Jeśli wierzyć twojemu Facebookowi czy Instagramowi, jesteś ciągle w podróży, wśród ludzi. Nie męczy cię to? Nie marzysz o ucieczce, o odpoczynku z dala od

tłumu?

– Mój kręgosłup od tych podróży wygląda już jak parabola, zbyt rzadko chodzę na masaże (śmiech). Początek był najtrudniejszy. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak trudno jest być artystą. Myślałem, że po prostu wychodzisz na scenę, śpiewasz parę piosenek, jest zajebiście, jedziesz dalej… Rzeczywistość zaczęła mnie przerastać. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, ile to niesie obowiązków. Pochodzę z ubogiej rodziny i nagle moje życie wywróciło się do góry nogami, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu – nie chciałem więc tego zmarnować. Tym bardziej, że miałem świadomość, że słuchało mnie dużo młodych ludzi, chciałem z nimi być. Wierzyli mi, więc nie mogłem zniknąć i ich zawieść. I warto było! Niektórzy przychodzą już na koncerty z rodzinami, ze swoimi dzieciakami. Wiem, że mi wierzą, bo jestem z nimi szczery. Mam podobne problemy, popełniam błędy, miewam słabsze dni, czasem brakuje mi sił – piszę o tym, co dotyczy wszystkich.

– Mija 10 lat od powstania Star Guard Muffin. Pamiętasz, co myślał o sobie, muzyce, o świecie tamten Kamil? Bardzo się zmieniłeś?

– 10 lat temu byłem takim oszołomem… Mam nadzieję, że trochę spoważniałem, ale chcę trochę tego dzieciaka zachować w sobie przez całe życie. Dzięki niemu łatwiej

przetrwać. Uśmiech sprawia, że czuję się silniejszy. Zmieniło się jednak moje podejście do tego, co robię, na nowo zakochałem się w muzyce. To pierwsza płyta, której poświęciłem tyle czasu, pierwsza z której brzmienia jestem tak zadowolony. Zajawka, która pojawiła się, kiedy przesłuchałem „Talizman” sprawiła, że już chciałbym robić następny album (śmiech). Mam teraz studyjko w domu, udało mi się trochę sprzętu pozbierać i mogę zejść na dół w bokserkach i kapciach, i codziennie grać.

– Debiut Star Guard Muffin i „Jestem…” to chyba czas szczytu renesansu polskiego reggae, największej popularności. Jakie były jej najlepsze i najgorsze strony?

– Czasem byłem zniesmaczony tym, że nie wszystkim chciało się sprawdzić skąd ta

muzyka się wzięła, jaką ma historię. Bolało mnie trochę to, że większość kojarzyła trzy kolory, marihuanę i Jamajkę, słoneczną wyspę, na której pewnie wszyscy są szczęśliwi, bo palą zioło. A to przecież nie jest prawda. Jamajka ma bardzo trudną historię, związaną z niewolnictwem. Bobby Marley walczył całym swoim serduchem ze złem, które go otaczało i reggae kojarzy mi się właśnie z walką. O dobro, o wolność. Lekceważenie historii trochę mnie bolało… Dlatego często mówię na koncertach, że reggae to nie tylko Bednarek i wymieniam wartościowe zespoły, które funkcjonują na naszym rynku, które warto wspierać. Muszę przyznać, że ludzie sprawdzali, zakochiwali się i do dzisiaj jeżdżą na festiwale. A teraz przekazują to dalej, dzięki czemu tam muzyka ma szanse przetrwać. Może kogoś zainspirowałem tym, że skoro udało się Kamilowi Bednarkowi z Lipek, to czemu jemu nie miałoby się udać? To jest niesamowite w życiu, że nigdy nic nie wiadomo. Chciałem mieć swój zespół, może osiągnąć coś w tym gatunku muzycznym, ale taki strzał? Tego się nie spodziewałem. Miałem tylko 19 lat, nie byłem na to przygotowany (śmiech). To był szok. Dziwię się, że przetrwałem to ciśnienie. Mija już ósmy rok od programu, a ci ludzie cały czas są, wypełniają sale na koncertach. Nie mogę w to uwierzyć. Mówili, że będę gwiazdeczką jednego sezonu, że zaraz o mnie zapomną. A ja jestem (śmiech). Mam mega fajnych fanów.

– No i poważna sprawa – niedawno zostałeś prezesem zarządu. Opowiedz więcej o Space Records, założonej przez ciebie wytwórni.

Nie jestem przekonany do dużych wytwórni, słyszałem wiele nieprzyjemnych historii.

Stwierdziłem, że teraz jestem gotów zrobić to sam, mogę sobie wydać płytę, więc czemu nie spróbować? Obecnie skupiam się więc na „Talizmanie”, ale gdzieś z tyłu głowy jest myśl, że jeśli pojawi się zespół, który ma mega potencjał, to chętnie mu pomogę. Drzwi są otwarte, tylko muszę to poczuć.

– Płytę nagrywałeś w Kurnik Studio. Z kim?

– Tak, u BRK, który pomagał mi przy bitach. Jarecki mega chórki położył. Realizator

dźwięku, Jacek Gawłowski, powiedział, że powinniśmy razem śpiewać, tak nasze barwy głosu do siebie pasują. Tak zajarany byłem tym połączeniem! W Warszawie chórki dograły Lena Romul i Kasia Dereń, fajnie dziewczyny śpiewają. Jest też Ola – świetny, soulowy wokal. Ciarki. Dlaczego ona nie śpiewa w radiu, czemu jej nuty nie lecą? Jest Staff, mój przyjaciel, znamy się od gimnazjum. Mieliśmy kiedyś reggaeowo-rapowy projekt MałoSkromni, do którego jeszcze musimy wrócić… Na „Talizmanie” jest tylko jeden featuring artysty zagranicznego – to Raging Fyah. Kumar Bent, lider zespołu, to mega człowiek, dobrze wspominam tę współpracę. Przyjechali do Polski nakręcić klip, co było dla nich bardzo egzotyczne, bo zwykle, kiedy dochodzi do takiej współpracy, wszyscy chcą kręcić klipy na Jamajce.

– Nawiązując do „Get Up” nagranego z Raging Fyah, chciałbym zapytać, jak to właściwie jest z tymi featuringami? Chodzi bardziej o ludzi, czy o piosenki?

– Featuringi mogę podzielić na dwie grupy. Vibe pomiędzy tą osobą a mną jest dla mnie zawsze na pierwszym planie, ale są też featuringi – takie jak Albarosie czy Capleton – które motywują, podnoszą u mnie poprzeczkę możliwości. Niby wolę te z vibem, bo to oznacza mnóstwo zabawy, ale te drugie sprawiają, że włącza się zdrowy stres. Mówisz sobie: „Musisz, dasz radę” – i robisz rzeczy, o które byś siebie nie podejrzewał. Obie opcje są super.

– To jeszcze na koniec o marzeniach, które ponoć się spełniają. Zostały ci jeszcze jakiejś?

– Piękne jest to, że jak spełniasz jedno marzenie, to rodzi się kolejne. Czasem mierzysz za wysoko, strzelasz gdzieś za Mount Everest i czekasz aż to spadnie. Może nie, ale pewnie kiedyś tak, trzeba w to wierzyć. Dla mnie takim marzeniem był lot na Jamajkę, kawałek z Albarosie, wylot do Stanów. Grałem z Shaggym w Central Parku! Nie, o tym nawet nie marzyłem, a i tak się spełniło (śmiech). Ale są też marzenia przyziemne, które warto mieć i realizować. Zawsze marzyłem o Simsonie i niedawno je spełniłem. Kupiłem sobie zielonego Simsona i jeżdżę nim po Lipkach. Pali na kopa! Osiem tysięcy przebiegu, od pierwszego właściciela (śmiech). Trzeba więc spełniać te mniejsze marzenia, ale zawsze mieć z tyłu głowy te większe. I nie robić na siłę. Jeśli próbujesz spełniać marzenia metodą „po trupach do celu” to na pewno nic z tego nie będzie. Teraz moim marzeniem jest kawałek z Shaggym. Spotkałem się z nim, miałem możliwość pogadać, pogratulował mi po koncercie. Pomyślałem więc, czemu by nie spróbować?

Rozmawiał Jarek Szubrycht

Czytaj także:

Kamil Bednarek premierowo w klubie B17

Fot. Materiały Prasowe i Adam Michta

 

Dodaj komentarz