Rezygnując z własnej wygody – rozmowa z Bratem Markiem ze Wspólnoty Taizé


Jesteśmy w Pobiedziskach, w Cukierni Jacka Grzeczki. Za oknem piękna słoneczna pogoda. Na twarzach mamy jednak covidowe maseczki – znak czasu, znak zagrożenia. Na witrynie i drzwiach do cukierni widoczne są plakaty w ukraińskich barwach i w ukraińskim języku. Kolejny znak… zagrożenia, ale przede wszystkim chęci udzielenia pomocy…

Napad Rosji na Ukrainę wiele osób odczuwa bardzo osobiście, włącza się w licznie organizowane zbiorki, przyjmuje uchodźców w domach. Jak Brat postrzega to, co obecnie dzieje się w Polsce?

Brat Marek: – Trafiłem na taki czas, kiedy wszyscy żyjemy wojną na Ukrainie. To co się teraz dzieje w Polsce jest nieprawdopodobne. Kilka miesięcy temu bardzo bolało mnie to, co działo się na granicy polsko – białoruskiej. Zawsze sądziłem, że Polacy są gościnni. Organizowaliśmy w Polsce, jako Wspólnota Taizé, Europejskie Spotkania Młodych we Wrocławiu, Warszawie, w Poznaniu. Dlatego wiemy, że Polacy są bardzo gościnni. A jednak pod koniec ubiegłego roku posiano taki strach, że część Polaków bała się przyjmować ludzi uchodzących przez granicę białorusko-polską, potrzebujących pomocy. Tymczasem to dokładnie tacy samymi ludzie, jakimi opiekowałem się w Taizé. Ci na granicy białorusko-polskiej to ludzie strasznie oszukani i wykorzystani. Wcześniejsze wrażenia ustąpią tym obecnym. Wieść o obecnej wspaniałomyślności ludzi w całej Polsce roznosi się już po świecie. Zwyczajnie i po ludzku tak trzeba, nawet rezygnując z własnej wygody.

Jakie są doświadczenia Wspólnoty Taizé w działaniach dla uchodźców?

Brat Marek: Nasza Wspólnota od początku istnienia pomagała potrzebującym pomocy. Brat Roger otworzył dom w Taizé dla uchodźców podczas wojny. W tym czasie wspierał przede wszystkim Żydów. Po wojnie Bracia przygarnęli dzieci, które straciły rodziców w czasie II wojny światowej. Każda następna fala uchodźców znajdowała mniejsze lub większe wsparcie w Taizé. W latach, 70 poprzedniego wieku, które pamiętam już z własnego doświadczenia, przyjęliśmy sporą grupę osób z Azji południowo wschodniej. Były to przede wszystkim matki z dziećmi, uchodźcy z Laosu i Wietnamu. Dzieci były u nas, dopóki się nie usamodzielniły, a matki zostały w Taizé do końca swojego życia. Kolejna fala uchodźców wiązała się z wojną i ludobójstwem w Rwandzie, później przybyli ludzie z Bałkanów. Taizé to niewielka miejscowość. Nie jesteśmy w stanie przyjmować tysięcy ludzi, ale zawsze ktoś do nas trafiał. Ostatnie grupy z roku 2016 i 2017 pochodziły z Syrii, Afganistanu, Sudanu i Erytrei. Ci młodzi mężczyźni najpierw byli w obozie imigrantów w Calais nad Kanałem La Manche. Kiedy ten obóz się rozrósł, rząd francuski postanowił go zlikwidować Zwrócił się do organizacji i stowarzyszeń, których we Francji jest bardzo wiele o pomoc. Pierwsza Grupa, jaka do nas dotarła, liczyła jedenaście osób, druga dwadzieścia. Przeważali Sudańczycy i Erytrejczycy. Opiekowałem się tą drugą grupą. Najmłodszy z chłopaków miał 13 lat najstarszy niewiele ponad 20. W większości nie znali języka francuskiego, nie mieli zawodów. Na szczęście dla nich i dla nas najmłodszy dobrze mówił po angielsku i był naszym tłumaczem. Pomagali nam też dwaj uchodźcy z grupy, która dotarła do nas wcześniej. Tamta grupa była bardziej wykształcona, dojrzalsza. Mieliśmy też wolontariuszy Europejczyków. Już w trakcie pobytu tej wcześniejszej grupy wymyśliliśmy, że każdego chłopaka powierzymy jednej rodzinie z Taizé lub z pobliskich wiosek. U nas nocowali, my zajmowaliśmy się ich sprawami bytowymi, załatwialiśmy formalności administracyjne, a rodziny zapraszały ich na wycieczki, czasem jakąś kolację. Ten całkowicie bezinteresowny kontakt znakomicie przyspieszał integrację z nowym środowiskiem. Nowi mieszkańcy Taizé, w większości muzułmanie, potrzebowali od osiemnastu do dwudziestu czterech miesięcy, by zacząć w miarę samodzielnie funkcjonować. Musieli przecież nauczyć się języka, europejskiego rytmu życia. Jednak do rozpoczęcia pracy we Francji droga jest długa. Najpierw trzeba otrzymać azyl, a dopiero potem dostaje się pozwolenie na pracę. By otrzymać azyl, trzeba wyjaśnić powody wyjazdu ze swego kraju. Było to bardzo trudne, bo powodem były traumatyczne przeżycia, jakie były ich udziałem. Potrzeba było ogromnej delikatności, by im pomóc opowiedzieć o swoich przejściach. Życzliwość ze strony okolicznych mieszkańców była bardzo cenna. Chcąc pomóc takim osobom, trzeba pamiętać, że niekiedy jedno „krzywe” spojrzenie, brak zaufania, podejrzliwość, wystarczą, by uchodźca poczuł się dotknięty. Niektórzy z nich wielkich upokorzeń doznali już w drodze, Afrykańczycy najczęściej w Libii, ale w obozie w Calais też byli bardzo źle traktowani. Jeden z nich powiedział nam kiedyś: „Kiedy traktowano nas jak zwierzęta, to budziły się w nas dzikie instynkty”.

Zanim do Taizé trafili uchodźcy z obozu w Calais, odwiedzaliśmy mieszkańców, uprzedzając ich o tym. I to zostało dobrze przyjęte przez mieszkańców. Oczywiście na początku niektórzy byli nieufni. Kiedy jednak się nawzajem poznali, to się zmieniło. Kobieta, która uczyła ich języka francuskiego, po jakimś czasie stwierdziła, że znów wie, po co i dla kogo żyje. Dla pewnego małżeństwa młody uchodźca stał się niczym członek rodziny. Kiedy któregoś dnia powiedziałem o jednym z nich, że mógłby się szybciej uczyć francuskiego, usłyszałem od mieszkanki Taizé: „A brat tak dobrze arabski zna?” Innym aspektem obecności tych grup są nowe i głębsze więzi, jakie powstały między stałymi mieszkańcami Taizé i sąsiednich wiosek, którzy przy tej okazji współpracowali ze sobą. My bracia zaś dzięki temu poznaliśmy wielu wspaniałych ludzi, którzy niekoniecznie byli blisko Kościoła, czy naszej wspólnoty.

Czy rząd Francji wspierał działania społeczeństwa?

Brat Marek: Zawsze działamy w porozumieniu z naszą prefekturą, to odpowiednik urzędu wojewódzkiego w Polsce. Otrzymaliśmy pomoc służb socjalnych. Ponieważ we Francji wszystko jest bardzo zbiurokratyzowane, by otrzymać azyl, pozwolenie na pracę, trzeba wypełnić wiele formularzy, odwiedzić najróżniejsze urzędy. Istnieją wyspecjalizowane stowarzyszenia, które w tym pomagają i my z tej pomocy również korzystaliśmy. Osoby, które składają wnioski o azyl, otrzymują też wsparcie finansowe od państwa do momentu uzyskania pozwolenia na pracę. Wszyscy nasi podopieczni na ten moment czekali z niecierpliwością. Podjęcie pracy, niezależność i poczucie bezpieczeństwa to jest to, czego naprawdę szukają, „normalnego życia”, jak często sami mówili. Pracowali początkowo na umowę zlecenie w winnicach, w pobliskiej odlewni. Dzisiaj wszyscy mają pracę, piękne mieszkania. Jeden z chłopaków otwiera własną firmę budowlaną. Pomoc państwa już im jest coraz mniej potrzebna.

Pierwsze dni pomocy są to czas działania w euforii, ale po kilku tygodniach w pomagających może pojawić się zmęczenie, zniechęcenie. Musimy pracować, wypełniać swoje codzienne obowiązki. Zaczniemy odczuwać koszty wojny w postaci coraz wyższych cen wielu produktów. Jak uniknąć zniechęcenia?

Brat Marek: Przyjmujący uchodźców we własnych domach, rezygnują z własnej wygody, z komfortu. Dla osoby samotnej czy nawet rodziny to może być zbyt duże wyzwanie. Z naszego doświadczenia wiemy, jak ważne jest działanie wspólne, w ekipie, i jest ono skuteczniejsze. Osoby z doświadczeniem uchodźstwa mają za sobą bardzo trudne chwile. Te traumatyczne przeżycia potrafią, mocno człowieka odmieć, ale oddziałują także na osoby udzielające gościny. Pomoc lekarza, psychologa, prawnika, nauczyciela może być potrzebna. Byłoby dobrze by osoby, które uciekły przed wojną, mogły raz po raz spędzić nieco czasu w gronie innych osób, niż te, u których mają dach nad głową. Dzięki temu integrują się z miejscowością. A „gospodarze” mają chwilę oddechu, chwilę prywatności. Odwołując się znowu do własnego doświadczenia, mogę powiedzieć, że najważniejsze jednak, szczególnie w początkowym okresie, jest okazanie zaufania, wyrozumiałość wielka życzliwość i umiejętność wysłuchania.

Dziękuję za rozmowę

Robert Domżał
Urząd Miasta i Gminy Pobiedziska
Biuro Promocji

 

 

Dodaj komentarz