Magiczny Nordkapp (GALERIA)


Nordkapp późną jesienią? Samochodami z napędem na cztery koła? W miłym towarzystwie? Pewne propozycje są nie do odrzucenia…

 

Auta są na… promie

Jest godzina 7 rano, lotnisko Okęcie. To właśnie tam wraz z kilkunastoma polskimi dziennikarzami motoryzacyjnymi zaczynam eskapadę. Samochody – sześć Volkswagenów – pomysłodawcy wyprawy mają dostarczyć promem. Jedziemy trochę „w ciemno”, bo informacje o pogodzie są sprzeczne. Na wszelki wypadek zabieram wielką walizkę. Jest w niej dosłownie wszystko, łącznie z trzema parami rękawiczek i dwoma czapkami. W końcu jedziemy za koło podbiegunowe…

W Helsinkach śnieg i mróz – minus pięć stopni to wcale nie tak mało. Dodam, że zegarki należało o godzinę przesunąć do przodu. Niestety, na lotnisku czeka na nas przykra informacja: na morzu sztorm, auta więc nie mogą wpłynąć do portu. Bawimy więc w stolicy Finlandii na lotnisku, oczekując dalszego przebiegu zdarzeń. W końcu około godziny 15 organizator podejmuje dramatyczną decyzję: wynajmujemy autobus, a samochody z kierowcami dojadą w nocy do pierwszego miejsca do celowego, czyli Hotelu Haapaniemen Matkailu Oy. Co za język…

To wcale nie takie złe rozwiązanie, bowiem środek transportu jest bardzo wygodny, szczególnie po wizycie w okolicznym markecie. Jedyny problem, to fakt, że kierowca chyba ma licencję rajdową – szaleje po zaśnieżonej drodze i momentami wolimy nie patrzeć na drogę, a do strachliwych żaden z nas nie należy.

Siedem godzin drogi mija zaskakująco szybko. Ciekawostka: przed drzwiami toalety w autobusie widnieje rysunek „by wykonywać żadnej potrzeby na stojąco”. Ale my faceci tego nie sankcjonujemy, bo to takie niemęskie… Około godziny 24 jesteśmy na miejscu i jemy kolację: wybitna w smaku zupa z miejscowych grzybów (chyba nie muchomorów, bo żyję do dziś) i wybitna ryba. Aż się nie chce iść spać. Pobudka jest bardzo miła dzięki widokowi za okno – samochody dojechały, a raczej przywieźli je zmęczeni ponad 36 godzinnym rejsem kierowcy. Chłopaki mieli przerąbane, oj mieli. Czas na odprawę: kilka zdań organizatorów o wszystkich modelach Volkswagena, którymi będziemy jeździć i w drogę.

Lekcja od Fina

Zasiadam w czteroosobowej załodze Tiguana, średniej wielkości SUV-a. Ale wszystkie bagaże się zmieściły – pojemny „Volkswagenik”, pojemny… Co prawda śniegu nie ma, ale na dworze zimno na maksa. Fotografowanie w takich warunkach jest wręcz niemożliwe, a w każdym razie trudno wykonalne. Droga jednostajna – wszędzie lasy, lasy i lasy. No i ponad 450 kilometrów do pokonania z przepisową prędkością 80 km/h. Miejscowości są co jakieś 40-50 kilometrów. No, ale jak tam mieszkać… Wieczorem sauna lodowa. Niestety, pech nas nie opuszcza, jeden z kolegów podczas korzystania z tej atrakcji wywraca się na lodzie. Karetka go zabiera do szpitala w pobliskim Rovaniemi i jak się potem okaże, kolejnego dnia wyląduje na stole operacyjnym. Ale dzięki temu będzie poza granicami kraju dwa dłużej niż my…

Ekspedycja trwa dalej. Rano podczas sesji zdjęciowej „zakopujemy” w śniegu Golfa R-line z napędem na cztery koła. Kilka osób próbuje wyjechać, w ruch idą łopaty, ale efekty marne. W końcu za kierownicą zasiada Fin i… ośmiesza Polaków uwalniając samochód. Już teraz wiadomo dlaczego my mamy tylko Roberta Kubicę i Krzysztofa Hołowczyca, a Finowie Hirvonena, Raikkonena, Hakkinena…

Blamaż u Świętego

Po chwili, tym razem jako pasażerowie Multivana Panamericana, czyli wielkiego vana z miejscem nawet dla dziewięciu osób (nas było pięciu, więc pełen komfort), ruszamy do Św. Mikołaja. Moja przygoda z nim kończy się blamażem. Wchodzę do jakiegoś pomieszczenia, ktoś mi się pyta skąd jestem i nagle… widzę „świętego”. Jakiś głos prosi bym się ustawił do fotki, więc… uciekam. Oj chyba nie przyniesie mi prezentów. Udało się za to wysłać specjalne kartki z miejscowej poczty mikołajowej: kosztują od 0,7-1 euro za szt., znaczki bodaj 0,6 euro. Przy czym można wybrać, czy kartkę wysłać na święta, czy już teraz. Maskotki w okolicznych sklepach od 5, 7  do kilkudziesięciu euro. Asortyment pamiątek niezły, ale nie powala.

Łapać chwilę

Kolejny przystanek Saariselka. Śpimy w szklanym iglo. Zanim jednak położymy się do łóżek czeka na nas wspaniała atrakcja: blisko dwugodzinna jazda śnieżnymi skuterami. Zagłębiamy się trochę w las, robimy po jakimś czasie przerwę. Gasną reflektory jest ciemno, wokół śnieg, specjalne kombinezony chronią od zimna. Jesteśmy za kołem podbiegunowym, wokół nieokiełznana przyroda.

Zamykam oczy, łapię chwilę. Łapię i chowam do kolekcji tych najbardziej wyjątkowych w życiu. Po chwili nostalgia znika, wraca adrenalina. Skuterami jedziemy nawet 90 km/h, jest super. Po takich wrażeniach aż się nie chce spać. Niestety, gospodarz Hotelu Kakslauttanen okazuje się bezlitosnym draniem nie pozwalając nam w spokoju pobiesiadować obok przez nikogo nieużytkowanej sauny. Wzywa nawet policję, choć nikt się nie awanturuje. Gość pochodzi z Holandii, więc to tym bardziej dziwne. A może i nie, bo miejscowi są niezwykle sympatyczni. Pewnie facet ma w Finlandii ma problem z kobietami, dlatego szuka innych możliwości na wyżycie się. Z innej strony – Finki to piękne kobiety.

Swoją drogą, spotykamy Polkę. Po chwili opowiada, że jest tutaj za pracą, zresztą w ogóle lubi podróżować, bo wcześniej była w Hiszpanii. Jej ocena Finów jako mężczyzn jest powalająca: „wolałabym już chyba renifera…”

Norweżki chciały pomóc

Poranek jest jak zwykle za wczesny. Tym razem, by zjeść śniadanie musimy zrobić kilkuminutowy spacer. Nie jest upalnie, oj nie. Po drodze ktoś rzuca okiem na termometr – minus 28 stopni. No to się nazywa koło podbiegunowe! Półtorej godziny później przypomina mi się smak owego śniadania, wszak rozpoczynamy jazdy na specjalnym torze, na którym testowane są auta pod kątem zachowania się ich zimą. Czasem koncerny specjalnie wynajmują cały ten tor sprawdzając pojazdy nie będące jeszcze w sprzedaży. Nasze Volkswageny są już na rynku od pewnego czasu, a my próbujemy ominąć przeszkodę na lodowej nawierzchni przy prędkości 60/70 km/h, pokonujemy slalom oraz driftujemy, czyli jeździmy „bokiem”. A na deser lodowy karting z domieszką sportowej rywalizacji! Lepszy program trudno wymyśleć, a za chwilę tu czeka nas jeszcze przeprawa do Norwegii.

– Będzie trudno: ślisko, a w każdej chwili mogą wyjść na drogę renifery – przestrzega organizator. Reniferów za dużo nie było, ale faktycznie, odcinek do najłatwiejszych nie należał. Tym razem wsiadłem do Volkswagena Passata Alltracka. Zrobiłem pomiar spalania, który wykazał zaledwie 6,2 l/100 KM przy silniku Diesla 2.0 litra. A pojazd był załadowany, na dworze zimnisko, klimatyzacja włączona. Tuż po przekroczeniu granicy kolega nie wytrzymuje ciśnienia i wręcz zmusza mnie do postoju ”gdzie tylko zdołasz”. Włączam awaryjki, a po chwili staje samochód. Dwie Norweżki chciały się spytać, czy nic nam się złego nie dzieje. Niesamowite, już kocham ten kraj.

Blisko bieguna

Ostatni w praktyce dzień wyprawy zaczynamy pobudką już o 5 rano. Ruszamy wcześnie, a celem Nordkapp. Znów biorę Passata Alltracka (poczułem sympatię do tej bryki), ale tym razem zasiadam na tylnym fotelu, by sprawdzić wygodę i spędzić podróż jako pasażer. Widok zapierają dech w piersiach. Przynajmniej tak napisali w przewodniku, bo ciemno jest do około godziny 9-10 rano. Mieliśmy jechać od pewnego momentu za pługami śnieżnymi, ale tym razem, mimo napotkanej śnieżycy, pogoda nie jest taka zła. Siedem Volkswagenów: Amarok, Touareg oraz wspomniane Multivan, Golf, Tiguan i dwa Passaty Alltracki dojeżdżają więc bez większych problemów na najdalej wysunięty skrawek Europy, przynajmniej teoretycznie, bo praktycznie parę miejsc o kilka kilometrów bliżej bieguna północnego.

Przez około trzy godziny, gdy jest jasno na dworze krajobraz powala. Swoją surowością, ostrością, pięknem. Przymiotników mógłbym użyć dziesiątki. Nawet sam Nordkapp ma w sobie coś magicznego. Tylko ceny w miejscowym sklepie zupełnie z kosmosu. Notabene byliśmy przez dłuższy czas jedynymi turystami na miejscu, choć parking przygotowano spory. Jednak zdecydowana większość turystów wybiera Nordkapp latem – my wraz z importerem Volkswagena lubimy działać nietuzinkowo. I dobrze, bo zimą jest tu naprawdę wspaniale.

Kulinarne pyszności

Lunch – miejscową rybę niespotykaną w innych rejonach świata niż morze północne jemy w miejscowości Honningsvag. Nazwy nie podam, bo nie jestem mocny w biologii, przynajmniej tej rybnej. Jako prezent do domu kupiłem za około 40 koron mięsko renifera.

A propo’s jedzenia. Miałem okazję spróbować renifera, łosia, miejscowego łososia i jeszcze kilka miejscowych przysmaków. I muszę przyznać, że mógłbym się w Skandynawii wyżywić – niemal zawsze pragnąłem dokładki. No i to niesamowite pieczywko…

Jeszcze tylko nocleg w Alcie i poranny powrót lotniczy: przez Oslo (międzylądowanie w Tromsoe) i Kopenhagę, do Warszawy. Ponieważ lot w Oslo nam się nieco opóźnił, w stolicy Danii wykonaliśmy wyścig przez miejscowe lotnisko. Oj kondycja nie ta, ale daliśmy radę. Czekamy na kolejne pomysły Volkswagena – może tym razem safari?

Tomasz Czarnecki

Dodaj komentarz