Kątem oka: Reklamowisko


Będąc ostatnio we francuskim Lille, średniej wielkości mieście w pobliżu granicy z Belgią, doznałem szoku. I to nie chodzi tylko zadbane elewacje budynków zarówno w centrum, jak i na obrzeżach miasta. To, co rzuciło mnie niemal o glebę, to brak wielkoformatowych i mniejszych – wykonanych na płótnie, blasze czy plastiku – reklam. Były owszem szyldy, ale umiejscowione tak, by stanowiły integralna część budynku, czy obiektu. Nie porażały pstrokatymi kolorami, dowolnym liternictwem i zbędnymi ozdobami. Idąc starymi śródmiejskimi uliczkami miało się wrażenie, że jest się w jakimś bajkowym miejscu, gdzie dyskretne napisy zapraszały gości do wstąpienia do kawiarenki, sklepiku czy małej piekarni, z których ulatywał zapach bagietek. Odwiedzając sąsiednie, już belgijskie Ypres, miasteczko urocze, z największymi sukiennicami  Europie, spotkały mnie kolejne miłe dla oczu wrażenia estetyczne. Rząd czystych ulic, wysmakowanej kolorystyki domów i ponownie… braku krzykliwych reklam. Pomyślałem: jak pięknie mogą wyglądać miasta bez tych „wrzeszczących”, nachalnych pstrokatych napisów!

Podróżując samochodem  także bocznymi trasami doświadczyłem kolejnego spokojnego dla oczu krajobrazu: wzdłuż dróg dojazdowych do miast i miasteczek niemal nie było tablic reklamowych. Widoczne były za to drogowskazy, które ustawione były tam, gdzie być powinny.  Brak billboardów i reklam na trasie powodował, że odsłonięty był krajobraz,  że jadąc przez miasta z dozwoloną prędkością widziało się pobliskie domy, ich ciekawe elewacje, a nawet kota siedzącego w oknie.

Gdy wjechałem do Polski doznałem kolejnego szoku. Przyzwyczajony już po kilkutygodniowych wojażach po zachodnioeuropejskich miasteczkach, zobaczyłem zasłonięte pobocza dróg wjazdowych do miast, schowane domy, parki, skwery… A to wszystko z powodu reklam i billboardów, które niczym grzyby po deszczu wyrastają ostatnimi latami wzdłuż szlaków komunikacyjnych.  Tablice duże i małe, kwadratowe, prostokątne, w pełnej kolorystyce i to takiej, by przyciągały uwagę swą jaskrawością, tłumiły pobliską konkurencję. Napisy krzykliwe, litery – obok prostych – pochyłe pod różnymi kątami. Pełna pseudoartystyczna ekspresja! Te akcenty też mają przyciągać…A odrzucają!

Poznańska ulica Obornicka niemal na całej długości jest zasłana takimi brzydactwami. Natłok informacji powoduje, że reklamy te umieszczone obok siebie stają się nieczytelne. Podobnie jest na innych ulicach Poznania, także w centrum. Spacerowałem kilka dni temu ulicą Gwarną i chciałem z niej  jak najszybciej uciec: reklamy takie i owakie na szarych, zniszczonych ścianach i obok  murów pokrytych bazgrołami. Czy tak ma wyglądać centrum miasta i przyciągać mieszkańców? Ostatecznie nazwa „Gwarna” zobowiązuje, by na tej ulicy było ładnie i przez to gwarnie!

Prezydent Krakowa podjął już pierwsze kroki, by odsłonić z brzydactwa i samowolki reklamowej swoje miasto. W ślad za Krakowem ma iść podobno Warszawa, doniósł jeden z tygodników. Mam nadzieję, że ów pozytywny „wirus” dotrze też do Poznania i wielkopolskich miast i miasteczek. Choć nie będzie z tym łatwo; bo – jak to u Polaków – pojawił się nowy pomysł na obejście przepisów – reklama na kółkach, którą szybko można przestawić, jeśli straż porządkowa lub policja ma zastrzeżenia!

Andrzej Świątek

Dodaj komentarz