Czym są dla Pana popularność i rozpoznawalność – źródłem przyjemności czy utrapieniem?
– Popularność jest wpisana w zawód, który uprawiam. Na początku jest przyjemnie. Potem doskwiera trochę brak prywatności. Najgorsza jest dla aktora sytuacja, gdy się przedstawia: „Dzień dobry, jestem aktorem”. A ktoś mówi: „Nie znam”. Popularność jest miarą sukcesu. Nie każdy w tym zawodzie gra role pierwszoplanowe. Są aktorzy, którzy wypełniają dalsze plany, bardzo potrzebni, ale czasem skazani na drugi, trzeci plan, nie zawsze robią karierę. Dzięki temu, że jestem dobrze kojarzony, znam inną Polskę, spotykam głównie ludzi uśmiechniętych.
Czy Polacy potrafią się z siebie śmiać, czy też brakuje nam dystansu do siebie?
– Jesteśmy jak inne narody, niczym się nie wyróżniamy. Śmiejemy się z idiotyzmów, głupoty, chamstwa, brudnych gierek. Z siebie samych nie śmiejemy się nigdy. Zawsze jesteśmy najlepsi.
Czy wraz z upływem lat znajduje Pan więcej czy mniej powodów do śmiechu?
– Powodów jest tyle samo. Ludzie się nie zmieniają. Nie stajemy się lepsi. Pozornie się czegoś uczymy. Nie wyciągamy wniosków z historii. Wciąż skaczemy sobie do oczu, wyrządzamy sobie krzywdę, kradniemy sobie różne rzeczy, zabijamy się, wciąż toczą się na świecie wojny o krowę i miedzę.
Co spowodowało, że kabaret stał się dla Pana najważniejszy?
– Teatr trzyma się klasyki. Dramaty poruszają, ale powierzchownie. W 1989 r. podjąłem decyzję o odejściu z teatru. Przestałem w niego wierzyć. Nie był już narzędziem krytyki i naprawy. Nie wiedziałem po co mam w nim być, po co wychodzić w przebraniu na scenę. Przestałem walczyć o to, o co walczyłem grając Hamleta. Kabaret jest żywy, aktualny i niepowtarzalny. Moja przygoda z kabaretem zaczęła się w latach 80. Jego natychmiastowość w kabarecie daje mi mnóstwo frajdy – naprawianie, wyśmiewanie, zwłaszcza polityków, którzy opowiadają bzdury i robią coś innego niż mówią, krytykowanie ich słów i czynów. W kabarecie mogę zaatakować śmiechem w sobotę wieczorem coś, co się wydarzyło się w piątek.