Jakub Brzeziński: – Rajdy nauczyły mnie odpowiedzialności


Jakub Brzeziński, znany w środowisku jako „Colin”, woli być po prostu Kubą. W przerwach pomiędzy rajdami lubi schować się w jednej ze swoich ulubionych knajp w Starym Browarze. To tam się wycisza, chociaż w głowie cały czas analizuje odcinki specjalne. Uwielbia ruskie pierogi ze schabowym na jednym talerzu. W wolnych chwilach biega i jeździ na rolkach. Jest mistrzem w rzucaniu bumerangiem. Pewny siebie, trochę niezorganizowany, osiąga coraz więcej w polskim i zagranicznym motosporcie. I chociaż  wydawałoby się, że nic nie stanie mu na drodze ma też swoje słabe strony.   

Jakub Brzeziński

Kilkanaście dni temu, wspólnie z pilotem Jakubem Gerberem, zdobył trzecie miejsce podczas rundy mistrzostw świata – 66. Rajdu Finlandii w klasyfikacji Drive DMACK Fiesta Trophy. Kilka dni temu ponownie stanął na podium rajdowych samochodowych mistrzostw Polski. Startuje niespełna rok a fachowcy wróżą mu ogromną karierę.

Siedzimy na zapleczu podpoznańskiego lotniska w Bednarach  Jest kilka dni do kolejnego startu – tym razem to Rajd Niemiec. Jakub nie może się skupić, bo obok stoi rajdówka, do której najchętniej, by już wsiadł, a nie odpowiadał na pytania, których chyba się wstydzi.

– Jak zaczęła się Twoja przygoda z rajdami?

– W 1997 roku razem z moim tatą pojechaliśmy oglądać zimowy Rajd Dolnośląski. Ustawiliśmy się w takim miejscu, że rajdówki, które dosłownie przelatywały obok mnie totalnie zakręciły mi w głowie. Po powrocie do domu musiałem znaleźć sposób na to, aby pozostać przy tej dyscyplinie jak najbliżej. Byłem wtedy bardzo młodym chłopakiem, więc nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym wsiąść do rajdówki. Zdecydowałem się na zakup gry Colin McRae. Grałem w nią dniami i nocami, aż w końcu uznałem że fajnie byłoby sprawdzić się z innymi graczami. Wtedy zacząłem brać udział w turniejach i jak się szybko okazało – mój poziom pozwalał mi na wygranie wielu z nich. Oczywiście w tym samym czasie razem z moim tatą jeździliśmy na wszystkie rajdy rangi mistrzostw Polski, aby podziwiać umiejętności zawodników, którzy rywalizują „w realu”.

Pierwszy mój kontakt z rajdówką był dla mnie kubłem zimnej wody. Przed egzaminem na prawo jazdy pojechałem do znajomego na testy ponieważ chciałem sobie wyczuć sprzęgło i ogólnie nabrać otuchy. Namówiłem go aby dał mi się przejechać. Ruszyłem kilka razy i stwierdziłem, że fajnie by było pojechać trochę szybciej. W końcu byłem mistrzem Polski w Colin McRae. Po dosłownie stu metrach postawiłem auto na dachu.

– Gdybyś mógł cofnąć się kilka lat wstecz, zanim przygoda z rajdami stała się sposobem na życie, to jaki wtedy byłeś?

– Wtedy się bałem i nie robiłem, dziś wciąż się boję i robię.

– Czego nauczyły Cię rajdy?

– Lepszej organizacji czasu, pracy i siebie, choć często bywam niezorganizowany. Gubię rożne rzeczy, najczęściej dowód osobisty. Nauczyłem się szacunku do tego co mnie otacza, do czasu który mam i do ludzi.

– Jak wygląda Twój dzień po powrocie z rajdu?

– Wstaję około ósmej i chciałbym iść na siłownię, ale nie mogę, bo muszę włączyć onboard z  ostatniego rajdu i raz jeszcze go zobaczyć. Patrzę co mogę zmienić, jak jeszcze lepiej przygotować się do kolejnego startu. Potem jednak idę pobiegać, bo po tym człowiek czuje się lepiej. Po drodze przebiegam przez osiedlową „Żabkę” i kupuję sobie coś lekkiego na śniadanie i biegiem wracam do domu. Odpisuję na maile, oddzwaniam tam gdzie zapomniałem zadzwonić. Czasem mam wyrzuty sumienia, że od razu tego nie robię. I nie chodzi o to, że kogoś zaniedbuję. Po prostu zapominam.

– Dziś masz budżet, który pozwala Ci na starty. Ale nie zawsze tak było.

– Było ciężko. Jeszcze do niedawna siadałem rano za biurkiem i szukałem pieniędzy na starty. Dzwoniłem, pisałem, biegałem. I nigdy nie wiedziałem, czy uda mi się wystartować i czy zapnę budżet. To był czas kiedy współpracowałem z Tomkiem Kucharem. Prowadziłem szkolenia dla kierowców, pracowałem przy eventach. Poznałem tam wiele ludzi. Poświęciłem im wiele czasu, pomagałem, angażowałem się w ich rozwój. A oni pomagali mi wystartować w kolejnych rajdach. Nawet jeśli nie mogli mnie wesprzeć w danym czasie to dzwonili po znajomych, tamci po jeszcze innych znajomych i pieniądze były. Jestem im za to bardzo wdzięczny i do dziś staram się utrzymywać z nimi kontakt.

– Ludzie mówią, że znasz każde drzewo na rajdowym odcinku specjalnym i wiesz gdzie kto stoi…

– To prawda, Myślę, że nauczyły mnie tego gry komputerowe. Tam nie ma pilota, więc trzeba maksymalnie skupić się na trasie. Po zapoznaniu z trasą rajdu pamiętam cały oes, wszystkie zakręty staram się rozkładać na czynniki pierwsze, analizować. To powoduje, że zapamiętuję odcinek, który mam jutro pokonać. Natomiast jak już jadę na odcinku specjalnym w rajdówce to mam jakieś szerokie pole widzenia i skupiając się na trasie kątem oka widzę kibiców, znajomych, rozpalone grille i cały ten rajdowy klimat, który towarzyszy zawodom. To fajne, bo jest co wspominać i komu wypominać że stał tam gdzie nie trzeba.

– Co czujesz jak wsiadasz do rajdówki?

– Jak obok niej stoję to się stresuję, bo samochód groźnie wygląda. Do tego dochodzą ludzie, cała ta otoczka, która powoduje, że jest adrenalina. Dopiero jak wsiądę do rajdówki to czuję się jak w domu, a raczej jak w mojej  kuchni, gdzie stoję i szykuję jajecznicę lub moje ukochane pierogi ruskie. Czuję się swobodnie. Lubię ten samochód i kocham to co robię. Chciałbym to robić jak najdłużej, bo podporządkowałem temu całe swoje życie.

Najbardziej stresujący moment to ostatnia minuta przed startem do odcinka kiedy już stoimy na starcie a sędzia mówi „wasza minuta”. Wtedy w głowie masz różne myśli. Chyba można by było napisać o tym książkę. Zupełnie inaczej jest jak ruszysz. Wszystko puszcza. Mogę się wtedy skupić na swojej robocie, na tym do czego dążyłem całe życie, ale też nad tym nad czym pracowałem. Często powtarzam sobie: nie kombinuj, po prosu zahamuj, skręć i odjedź, to proste – idziesz! Fajnym momentem jest też ostatni odcinek rajdu i moment gdy masz ostatnie 100 metrów. Wtedy jestem szczęśliwy, i nie jest to rodzaj ulgi, ale takiej wewnętrznej radości, że jestem na mecie, że było dobrze, że to fantastyczna dyscyplina i emocje – śmieję się sam do siebie.

– Wolisz jak się do Ciebie mówi „Colin” czy Kuba?

– Wszyscy, nawet moja babcia mówią do mnie „Colin”, chociaż mam przez to wiele nieprzyjemności. Ludzie wytykają mi w sieci, że już nie ma Colina Mc Rae, a ja siebie tak nazywam. Paradoks polega na tym, że ja siebie nigdy tak nie nazwałem, bo trudno porównywać się do słynnego Colina, który był przecież jednym z najsłynniejszych kierowców rajdowych na świecie. Nazwał mnie tak Tomek Kuchar, który podczas naszej współpracy długo nie mógł zapamiętać jak mam na imię. Pamiętał jedynie, że grałem w Colina i że wygrywałem turnieje. No i kiedyś wołając mnie krzyknął: „Colin”, podejdź proszę na chwilę do mnie. I tak już zostało.

– Kim dzisiaj jest Jakub Brzeziński?

– Myślę, że jestem sobą, chociaż na pewno zmieniło się moje podejście do życia. Dużo się nauczyłem przez ostatnich kilka lat, na wiele rzeczy zacząłem zwracać uwagę, o których wcześniej nawet bym nie pomyślał. Nauczyłem się pokory, cierpliwości, ale też czerpania radości z bardzo drobnych rzeczy. Dziś wiem, że trzeba wierzyć w swoje marzenia i zrobić wszystko żeby je zrealizować. Trzeba wierzyć w ludzi i otaczać się osobami, które nigdy w ciebie nie zwątpią, bo to dzięki nim nasze marzenia się spełniają.

Joanna Synoradzka

 

Dodaj komentarz