– Zawsze chciałeś być muzykiem?
– Najpierw planowałem pójść do teatru, ale studium nie skończyłem. Pojechałem do Indii, tam nauczyłem się śpiewać. Kiedy umarł Brian Jones i gdy Stonsi grali w Hyde Parku bardzo żałowałem i tęskniłem. We wczesnych latach 70. postanowiłem zrobić coś własnego. Nagrałem album, ale punk zmył to wszystko, a ja trafiłem między rock and rolla i punk rocka. W Indiach i Afryce uważa się, że brat Alego Akbara może mieć swój zespół lub śpiewać razem z nim, ale jeśli chodzi o nasze społeczeństwo, to… Kiedy byłem młodszy nie chciałem być bratem słynnego lidera, który wywoływał skandale, był aresztowany przez policję.
– Robisz swoje, zawsze tak było?
– Kiedy gram, fani raczej nie wspominają o Micku, tylko dziennikarze szukają sensacji. Z biegiem lat popadłem w kolizję z zagorzałymi fanami Rolling Stonesów. Staram się być zwykłą osobą. I mnie się udało…
– Mickowi też.
– Tak się złożyło, że był jednym z tych, którzy stali się sławni – a Rolling Stones miał trochę przewagi – ale jest wielu innych muzyków tamtych czasów, którzy też byli bardzo dobrzy, ale jakoś nie mogli zarobić na życie. Wszystko zależy od rzutu kostką… Przez lata tworzyłem muzykę, ale też zarabiałem malowaniem i dekorowaniem wnętrz. Po trzydziestce jeździłem trochę na taksówce. Pasażerowie czasem zagadywali: „Dlaczego brat Ci nie pomoże?” To nie był jego obowiązek. Ludzie myślą sobie, że możesz być bogaty tylko dlatego, że jesteś spokrewniony z frontmanem Stonesów.
– Bo jesteś, nigdy się tego nie wyrzekłeś!
– Moja rola jest podobna, jak przynależność do jakiejś europejskiej rodziny królewskiej, która… musi stawiać czoła całemu pułkowi potrzebujących, a przecież nie o to chodzi. Jakoś sobie radzę.
Dziękuję za rozmowę.
Hieronim Dymalski
Fot. Materiały Prasowe
Czytaj także