„Mayday”, czyli ładnie o rzeczach nieładnych [RECENZJA]


Podczas spektaklu „Mayday” sala Teatru Wielkiego w Poznaniu pękała w szwach. Prezentujemy spostrzeżenia obecnej na widowni Anny Łuniewicz, poznańskiej maturzystki  współpracującej z „Naszym Głosem Poznańskim”, która opisuje swoje wrażenia po obejrzeniu sztuki Krystyny Jandy.

Mayday2

Co zrobić, gdy mamy w sobie za dożo miłości? Odpowiedzią na to pytanie może być sztuka teatralna „Mayday” według scenariusza komediopisarza Raya Cooneya. W przekładzie Elżbiety Woźniak wystawiana jest w polskich teatrach już od 19 lat. Jest to historia londyńskiego taksówkarza, który cztery miesiące po ślubie zakochuje się w innej kobiecie, z którą… także bierze ślub. Dzięki dobrej organizacji oraz ruchomemu czasowi pracy mężczyźnie udaje się lawirować pomiędzy dwoma domami, a także dwiema żonami, utrzymując w niewiedzy obie panie. Wszystko jednak zaczyna się komplikować, gdy po drobnym urazie w szpitalu podaje jeden adres, a odwożącej go do domu policji drugi. W tym momencie poznajemy naszego bohatera i jego zwariowane życie. W momencie, w który wszystko zaczyna walić mu się na głowę. W trakcie spektaklu widz może obejrzeć niesamowicie skomplikowaną lawinę wydarzeń oraz próby utrzymania podwójnego życia w sekrecie. Bohaterowie wiją kolejne kłamstwa, byle tylko ukryć swoje sekrety. I tak jedna żona zostaje zakonnicą, druga transwestytą, a główny bohater, jego przyjaciel i komisariusz grupą czynnych homoseksualistów. Scenariusz pełen zabawnej gry słownej, dynamiczne zwroty akcji oraz często pojawiający się komizm sytuacyjny czynią spektakl lekkim i zabawnym. Widz może się spokojnie rozluźnić nie skupiając się ani na absurdalności fabuły, ani dość skrajnej i odważnej tematyce kłamstw bohaterów, a nawet czerpić z niech radość. Należy pochwalić znakomitą grę aktorów, między innymi obie żony – Marię Seweryn i Monikę Fronczek. Znakomicie ukazały kreacje dwóch uroczych, pełnych miłości, rozpieszczających swojego męża dam, które w trakcie rozwijania się fabuły coraz bardziej ogarnia histeria i rozpacz. Jednak za największe pochwały zasłużył szczególnie Artur Barciś, który odgrywając rolę przyjaciela naszego głównego bohatera, znakomicie dopełniał całą historię. Uczynił ze swojej postaci najsympatyczniejszą i najbardziej komiczną z całej obsady.

Ciekawym ubarwieniem spektaklu jest obsadzenie go w czysto londyńskim klimacie. Muzyka pojawiająca się w sztuce to utwory zespołu „The Beatles”. Wystrój mieszkań, a także sposób ubierania obu żon został utrzymany w stylu lat sześćdziesiątych. Scena, jak i bohaterowie są bardzo kolorowi i zabawni. Jako pomysłowy trzeba również uznać sposób rozplanowania sceny-przedzielenia jej na pół, gdzie każda część stanowi jedno z mieszkań głównego bohatera. Takie rozwiązanie dawało aktorom możliwość kreowania ciekawszych i jeszcze bardziej komicznych sytuacji i było praktyczne ze względów czysto technicznych.

Do teatru coraz częściej wkrada się wulgarność i nagość, bezsensownie wplatane w spektakle, nawet jeśli nic w nich tak naprawdę nie wyrażają. „Mayday” na szczęście pozostało czyste, przyjemne i zabawne w naturalny sposób. Pojawiają się tam czasem odważne wątki i  przekleństwa, ale w niezbyt znaczącej ilości, a poza tym wplatane w subtelny, niewymuszony sposób wcale nie rażą. Są raczej naturalną reakcją na pogarszającą się sytuację głównego bohatera, która nikogo, kto zna jego historię, nie dziwi.

Za niewielki minus  można uznać zakończenie spektaklu, którego po prostu zabrakło. Sztuka w pewnym momencie się kończy, pozostawiając widzowi lekki, ale jednak nieprzyjemny niedosyt. Ostatecznie brakuje sceny, w której obie panie dowiadują się o sobie. Dla widza jasne jest to, że ich spotkanie jest naturalną koleją rzeczy, ale jednak ta scena mimo wszystko sprawia wrażenie niewykorzystanego potencjału i braku najciekawszej, finałowej sceny. Jednak ta drobna skaza nie ma wielkiego znaczenia przy takiej liczbie plusów, które czynią „Mayday” spektaklem naprawdę godnym polecenia.

Anna Łuniewicz

Dodaj komentarz