Wielki pożar „Stomilu” w 1972 roku


700 ton kauczuku, ponad 800 ton sadzy, 250 ton stearyny i siarki, wreszcie blisko milion metrów bieżących tkanin. Wszystkie te przemysłowe dobra składowane w starołęckich Poznańskich Zakładach Opon Samochodowych „Stomil” strawił u schyłku zimy 1972 r. jeden z największych pożarów w dwudziestowiecznych dziejach stolicy Wielkopolski.

Poznański Stomil, sięgający swoimi korzeniami dwudziestolecia międzywojennego i nazywany niekiedy kolebką polskiego przemysłu oponiarskiego, wraz z początkiem lat 70. XX wieku zdawał się wchodzić w okres swojej największej prosperity. W przedsiębiorstwie zatrudniającym ponad 3 tys. osób produkowano wówczas m.in. olbrzymie opony dla maszyn budowlanych, realizowano intratne zamówienia dla wojska, a także angażowano się w tak widowiskowe przedsięwzięcia jak choćby budowa tzw. polskiego płucoserca. 9 marca 1972 r. dalszy rozwój owych strategicznych zakładów (w dobie gierkowskiej modernizacji na kredyt) stanął jednak pod poważnym znakiem zapytania. Wszystko za sprawą gigantycznego pożaru, który w wyniku podpalenia rozgorzał tego dnia na terenie hali magazynowo-produkcyjnej o powierzchni 48 tys. m³. Ogień pojawił się około godz. 21 wieczorem i rozprzestrzeniał się błyskawicznie, zagrażając pozostałym obiektom przemysłowym znajdującym się w jego bezpośrednim sąsiedztwie, w tym newralgicznej walcowni. Rozpoczęta opisywanej nocy walka z żywiołem trwała cztery kolejne doby, angażując dziesiątki specjalistycznych jednostek gaśniczych z terenu całej Polski, nie licząc wojska, które w nocy oświetlało miejsce akcji ratunkowej za pomocą reflektorów lotniczych.

Gęste chmury czarnego dymu bijące nieustannie w niebo wzbudzały wśród poznaniaków uzasadnioną trwogę, która szybko zrodziła nieuchronne w takiej sytuacji pogłoski o rzekomych ofiarach, które zginęły w płomieniach. Było to o tyle zrozumiałe, że zaledwie kilkanaście dni wcześniej doszło do wielkiej katastrofy na terenie Wielkopolskiego Przedsiębiorstwa Przemysłu Ziemniaczanego w podpoznańskim Luboniu, która pochłonęła 17 istnień ludzkich. Plotki tego rodzaju z czasem przybrały zresztą tak szeroki zasięg, że pozostająca na usługach partyjnych władz cenzura, na bieżąco czuwająca nad zawartością wyjątkowo oszczędnych doniesień prasowych na temat pożaru, pozwoliła nawet na opublikowanie oficjalnego komunikatu informującego, iż „w wyniku pożaru nie było wypadków śmiertelnych”. Z perspektywy partii władzy lakoniczny obraz starołęckiej tragedii nakreślony na łamach lokalnej prasy, mający się nijak do skali społecznego zainteresowania pożarem, był jednak zupełnie zrozumiały. Na 19 marca 1972 r. zaplanowano bowiem tradycyjny wyborczy plebiscyt mający wyłonić posłów na Sejm PRL VI kadencji. Na poły jarmarcznej atmosfery towarzyszącej zazwyczaj temu propagandowemu wydarzeniu, sprowadzającej się do kilkutygodniowego wyliczania kolejnych sukcesów notowanych przez „ludową” Polskę, w żadnym stopniu nie mogły wszak zakłócać najdrobniejsze choćby wizerunkowe uchybienia. Nie wspominając już o kompromitujących „socjalistyczną dyscyplinę pracy” katastrofach przemysłowych.

Piotr Grzelczak/www.poznan.pl

Dodaj komentarz