Radny miasta Poznania o wypadku na Krzywoustego: – odnosiłem wrażenie, że akcja była prowadzona nieporadnie


Radny miasta Poznania Michał Boruczkowski pomagał ofiarom wypadku, do którego doszło wczoraj wieczorem na ul. Krzywoustego w Poznaniu (więcej czytaj tutaj – kliknij). –  Nie chcę nikogo obrazić, lecz odnosiłem wrażenie, że akcja była prowadzona przez służby trochę nieporadnie – twierdzi radny.

Sytuację opisuje na swoim profilu facebookowym:

„Wczoraj, 26 grudnia, wracałem akurat samochodem ze Świąt Bożego Narodzenia spędzonych w Zakopanem. Ok. godz. 21:20 dojeżdżałem ulicą B. Krzywoustego na wysokość Kinepolis.

Ukazał się moim oczom następujący widok: przede mną zatrzymały się około 3-4 auta. Na lewym pasie stał samochód cały w płomieniach, na prawym pasie bliżej mnie stał jakiś srebrny samochód ze średnimi uszkodzeniami przodu i tyłu. Dalej na prawym pasie stał czarny samochód, bardzo mocno uszkodzony z uwięzionymi i jęczącymi ludźmi w środku. Na chodniku dla pieszych po prawej stronie zaczęli gromadzić się gapie. Nigdzie nie było żadnych służb ratowniczych.

Wybiegłem z samochodu, krzycząc do osoby obok, by dzwoniła po straże ratunkowe. Najpierw podbiegłem w miarę możliwie blisko do stojącego całego w płomieniach samochodu, uznając, że najbardziej może być zagrożone życie osoby (osób) znajdujących się w nim. Ponieważ ogień był ogromny, nie byłem w stanie się zbliżyć. Zacząłem biec do kierowców innych samochodów i nawoływać o gaśnice. Powiedziano mi, że nie będę w stanie takiego pożaru ugasić gaśnicami, i że jeszcze nie wybuchł bak z benzyną, więc bym się nie zbliżał. Chwilę się wahałem, co zrobić, ale ponieważ przez płomienie nie widziałem żadnych osób w środku samochodu, jak i nie byłem w stanie zagasić pożaru, zaniechałem działań w tym kierunku, i pobiegłem w kierunku czarnego samochodu z uwięzionymi ludźmi (później się okazało, że płonący samochód, był to samochód sprawcy wypadku, który – jak mi powiedziała jedna z osób zgromadzonych – zaraz po wypadku uciekł; po ugaszeniu pożaru przez strażaków wężami, okazało się, że w jego samochodzie nie było nikogo).

Gdy zbliżyłem się do czarnego samochodu z uwięzionymi ludźmi wyglądało to w sposób następujący: cały przód był potężnie zgnieciony, w szczególności w miejscu kierowcy. Wszystkie drzwi (w tym klapa bagażnika) były powyginane, choć zamknięte. Oparcie tylnych pasażerów było zgięte w kierunku przodu pod kątem ok. 45 stopni, przygniatając pasażerów. Kierowca mężczyzna miał wychyloną głowę przez wybitą szybę, jęczał, z głowy ciekła mu krew, nogi miał uwięzione, choć był najbardziej przytomny i kontaktowy ze wszystkich pasażerów. Siedząca obok niego z przodu kobieta, oddychała, lecz się nie odzywała. Z tyłu za kierowcą była młoda kobieta z wyraźnie zaokrąglonym brzuszkiem, jęcząca z bólu, którą było widać, przez wybitą szybę okienną obok niej, a po prawej stronie tej kobiety leżało dziecko, cicho wydające niewyraźne odgłosy. Później ktoś mi powiedział, że w samochodzie podobno było jeszcze jakieś inne małe dziecko, ale nie wiem, czy to prawda, bo ja go nie widziałem – dookoła było zamieszanie i panował chaos. Oprócz mnie do samochodu zaczęli zbiegać się inni ludzie. Służb ratowniczych ciągle nie było.

Rzuciliśmy się na pomoc uwięzionym pasażerom czarnego auta. Po sprawdzeniu czy wszyscy żyją staraliśmy się otworzyć drzwi, lecz wszystkie były zaklinowane. Spytałem się kierowcy, czy ma kluczyk od samochodu, on mi go powoli podał, lecz nic nie mogłem nim otworzyć. Kluczyk dałem stojącemu obok jakiemuś mężczyźnie, polecając mu, by jeszcze spróbował, może któreś drzwi uda się otworzyć. Ludzie starali się wybić szyby okienne po przeciwnej stronie do kierowcy, lecz były twarde, i nie mogli tego zrobić. Spod przedniej, rozwalonej maski czarnego samochodu zaczęło się dymić. Krzyknąłem do kogoś, by użył gaśnicy, co zrobił, i po spryskaniu, dymu już nie było. Ponieważ: 1) klapa od bagażnika była zamknięta, 2) oparcie przygniatało tylnych pasażerów, 3) samo zaś oparcie było przygniatane przez napierające bagaże, 4) szyba okienna pasażerki za kierowcą była wybita – zacząłem wyciągać przez wybitą szybę bagaże i toboły (np. 2 worki wielokilogramowe z pyrami), by zmniejszyć nacisk na oparcie tylnych pasażerów. Inni poszli moim śladem i szybko wyrzuciliśmy rzeczy z auta na zewnątrz, m. in. torując drogę służbom ratowniczym. W tym czasie zjawił się pierwszy wóz strażacki i została otworzona klapa bagażnika (już nie wiem, kto ją otworzył), co pozwoliło wydobyć resztki bagaży.

Po strażakach przyjechało też pogotowie. Nie chcę nikogo obrazić, lecz odnosiłem wrażenie, że akcja była prowadzona przez służby trochę nieporadnie, jakby brak było albo przećwiczenia albo indywidualnych zdolności do podejmowania szybkich, konkretnych decyzji. Kilka razy słyszałem, jak w trakcie akcji pracownicy służb pytali się, czyj jest dany sprzęt, jakby w danym momencie ważniejsze było rozliczenie się ze sprzętu po akcji, a nie uratowanie ludzi (…). Natomiast, na plus funkcjonariuszy, należy zaliczyć to, że pozwalali angażować się w pomoc ludziom postronnym (jak ja) – w sposób naturalny uzupełniało to braki w ilości ratowników, którzy dopiero sukcesywnie się zjeżdżali.

Zaczęliśmy wyciągać trójkę pasażerów z auta (kierowca był unieruchomiony). Drzwi pasażerki za kierowcą zostały odcięte od samochodu przez strażaków. Obydwoje drzwi po stronie przeciwnej do kierowcy jakoś zostały otworzone. Ja brałem udział przy wynoszeniu kobiety siedzącej z przodu obok kierowcy. Wspólnie ze strażakiem i innymi, przenieśliśmy ją na nosze strażackie (w pozycji całkowicie poziomej, by nie uszkodzić rdzenia kręgowego, o czym od początku wypadku pamiętałem – lekcje Przysposobienia Obronnego w liceum zrobiły swoje). Położyliśmy ją na trawniku między drogami w przeciwnych kierunkach. W tym momencie, znowu tego wieczora zaczęło mocno padać i wszystko robiliśmy w strugach deszczu. Kobieta, około 50-tki, jęczała z bólu, miała zamknięte oczy. Gdy ją położyliśmy, trzymałem ją za rękę, głaskałem po dłoni i mówiłem uspokajające słowa, że najgorsze za nimi, że już wszystko zmierza ku dobremu, że są służby, by się nimi zająć, i że wszystkie osoby z samochodu żyją. Jak to mówiłem, prawie przestała jęczeć z bólu, i widziałem, że pomimo zamkniętych oczu, wsłuchuje się w moje słowa. Gdy chciałem ją puścić, przytrzymała moją rękę swą prawą dłonią, nie chcąc się ze mną rozdzielać. Pracownicy pogotowia ratunkowego zaczęli się krzątać, by ją przenieść na nosze. Zapytali ją, co ją boli, ona na to, że podbrzusze. Gdy rozcinali jej spodnie, ona odruchowo chciała zasłonić się lewą dłonią, lecz znowu ją uspokoiłem, że to dla jej dobra, i że jesteśmy z dala od widoku osób postronnych (czego ona przez zamknięte oczy nie mogła dostrzec). Zresztą, okazało się, że nie było żadnej rany zewnętrznej, więc na rozcięciu tylko spodni poprzestano. Jeden z pracowników pogotowia ratunkowego przyniósł kołnierz ortopedyczny, lecz zawahał się czy poświęcać czas na jego zakładanie, czy pójść do innej ofiary wypadku, bo wciąż było mało ratowników. Widząc to, młody chłopak, który razem ze mną przenosił te kobietę, wziął ten kołnierz, i powiedział, że go założy. Na pytanie ratownika, czy umie to zrobić, okazało się, że chłopak jest studentem 6 roku medycyny, i wie jak zakładać kołnierz. (Z tego, co ja widziałem, w akcji ratunkowej, oprócz mnie najwięcej pomogli właśnie ten student medycyny 6 roku oraz jakiś tęższy mężczyzna około 30-tki. Jednakże, chcę powiedzieć, że wszyscy pomagający poznaniacy – cywile swoim zaangażowaniem sprawili się na medal.)

Kobieta bardzo cierpiała. Powiedziałem do innego pracownika pogotowania ratunkowego, by podał jej coś przeciwbólowego, na to on mi chłodno odpowiedział, że morfina nie leczy (…). Po chwili, do nas i leżącej kobiety, przyszli kolejni pracownicy pogotowia ratunkowego, już tym razem z noszami z karetki. Przenieśliśmy ją na nosze, a później do karetki, i kobieta musiała puścić moją rękę. Gdy oddałem kobietę pod wyłączną opiekę ratownictwa medycznego, i rozejrzałem się na miejscu było już sporo strażaków i sanitariuszy. Z pasażerów, uwięziony był tylko kierowca czarnego auta, przy którym zgromadzili się strażacy. W tym czasie też dopiero zjawiła się policja.

Gdy podszedłem w pobliże, odniosłem wrażenie, że akcja wyciągania kierowcy jest powolna. Jeden ze strażaków, polecił innemu, by przygotował tlen dla kierowcy. Gdy ten przygotowywał butlę z tlenem, ja trzymałem maskę tlenową, by się nie ubrudziła od podłoża (na którym, po tym wypadku, znajdowało się naprawdę wszystko), a następnie podeszliśmy do kierowcy, on niosąc butlę, ja zaś z maską. Nałożyłem maskę tlenową na twarz kierowcy i powiedziałem mu, by oddychał. Jeden ze strażaków prowadzących akcję, spytał mnie, czy jestem rodziną poszkodowanych, ja na to, że nie, że jestem radnym miejskim. Od tego momentu, niektórzy strażacy zaczęli się odnosić do mnie obcesowo, ironicznie uśmiechając się na moje próby pomocy, tak jakby chcieli pokazać, że to oni tu naprawdę ratują ludzi (…). Ze względu na to, że była już ich wystarczająca ilość przy kierowcy, oddaliłem się kilka metrów od czarnego samochodu. Tam spotkałem miejskiego urzędnika nadzoru ruchu i chwilę porozmawialiśmy, po czym, po upewnieniu się, że już na nic się nie przydam, pojechałem do domu.

 

 

Dodaj komentarz