Ramen – japoński rosół podbija Poznań


Jeszcze dwa, trzy lata temu wiedza o ramenie była w naszym kraju na poziomie tej o Mgławicy Tarantuli. I o ile dzisiaj wiedzą o nim niemal wszyscy, a influenserzy rozwodzą się nad jego autentycznością, chociaż nigdy nie spróbowali go na miejscu w Krainie Kwitnącej Wiśni, to znawstwo Mgławicy pozostało bez zmian. Ramen trafił nie tylko do restauracji z japońską czy azjatycką kuchnią, ale i do tych, które serwują schabowego. No cóż, moda ma swoje prawa.

ramen

Moja ulubiona „suszarnia” Matii Sushi przygotowała festiwal ramenów, który cieszy się taką popularnością, że rameny pozostaną najprawdopodobniej na stałe. To bardzo dobrze…, bo są bardzo dobre! I mam prawo coś na ten temat powiedzieć, bo miałem wiele lat temu okazję spróbować jak smakują wprost na ulicy w Tokio i moja wiedza nie pochodzi z jedynej mekki w Poznaniu, czyli Yetztu. Oczywiście od razu padło pytanie od znajomych, gdzie jest lepszy. No cóż, zawsze wtedy odpowiadam, tam gdzie Tobie bardziej smakuje. A co do autentyczności smaku, to tak, jak porównywać, czy malibu z parasolką jest lepsze na plaży pod palmami, czy w zatłoczonym poznańskim klubie przy barze. Zawsze jest tu i teraz. Kto sądzi inaczej ten źle myśli.

Jaki zatem jest ramen w Matii Sushi? Jest perfekcyjnie przygotowany od A do Z. Od smaku po PR i gadżety. Na stołach leżą kartki i ołóweczki. Bo to ty jesteś Panem swojego ramenu. Oczywiście możesz wybrać spośród trzech kompozycji, albo skomponować na jednym z bulionów swój, sięgając po jeden z 28 dodatków.

Na degustację ramenów wybrałem się z Elą. Ja sięgnąłem po wersję podstawową tonkotsu ramen, czyli bulion wieprzowy z plastrami boczku, marchwią, narutomaki, szpinakiem, kukurydzą, czarnym sezamem i posiekanym szczypiorkiem oraz oczywiście jajkiem, makaronem i nori. Skuszony rekomendacją sushimastera Janusza Sępkowskiego sięgnąłem po ośmiorniczki. Ela słynąca z tego, że lubi tylko to, co jej smakuje… i rzadko eksperymentuje skomponowała swój ramen na bazie Shōyu-Ramen z polędwiczkami z kurczaka, crunch bacon’em i posiekanym szczypiorkiem. Na stole pojawiły się jeszcze przyprawy w młynkach – ostra i sezam oraz miseczka z siraczą.

Na stół wjechały miseczki z bardzo gorącym rosołem. Kelnerka powiedziała, że ramen należy jeść tak… jak komu wygodnie. Ja skorzystałem z pałeczek wspomagając się łyżką, a Ela tylko łyżką. Obojętnie co by się stało ze smakiem później, to pierwszy plus został zaliczony. Ramen musi być, powtarzam, musi być gorący. Japończycy jedzą go siorbiąc i przez wciąganie makaronu studzą rosół. Dalej jednak było tylko bardzo dobrze. Ta standardowa wersja wieprzowa dała mi wiele radości, a najbardziej smakiem rosołu. Świetnie wyciągnięta słodycz przyjęła pod swoje skrzydła wszystkie dodatki. Miłośnicy wieprzowiny będą zadowoleni, bo boczek był perfekcyjny miękki, ale z odrobiną sprężystości, a ośmiorniczki (tak jestem z tych, co jadają ośmiorniczki cokolwiek miało by to znaczyć) jak milion dolarów. Cały czas chciałem złamać tę słodycz czymś ostrym. I w końcu sięgnąłem po siraczę, ale tylko na łyżkę. Dobrze, że nie dodałem do rosołu, bo jego słodycz nie była warta tego, by została czymś zmieniona. Polecam jednak skorzystanie z sezamu. No i to jajko…

ramen2

Jak smakowało Eli, trudno powiedzieć. Ale patrząc na tempo znikania ramenu z miseczki i na to, że była milcząca musiało bardzo. Potem z zeznań okazało się, że crunche są numero uno. Powiem Wam, że tak. Udało mi się uszczypnąć coś z miseczki Eli i gdybym kolejny raz komponował wieprzową miskę sięgnąłbym po nie w podwójnej porcji.

ramen1

To była świetna uczta i jak jeszcze raz powiem, nie będę się wymądrzał czy to jest prawdziwy ramen, ale powiem że, to jest smaczny ramen, w który wiele serca i umiejętności włożyła żona Janusza, Monika, pracująca też w Matii. To jej już drugie duże dzieło, bowiem pracowała przy ciepłej karcie, którą jakiś czas temu miałem okazję degustować. I proszę nie mówić drodzy znawcy, że makaron nie ten, więc to nie jest ramen. To jest ramen, bo co prawda nie zastosowano undona, lecz cieńszy makaron, ale na ulicy w Tokio można zjeść taki i taki.

Specjalne podziękowanie dla kelnerki, która nas obsługiwała. Po prostu brawo! I dziękuję za długą rozmowę na messengerze Moniko. Dziękuję bardzo!

A ramen, no cóż… smakuje, jak mawia mój znajomy malizną i wymagać chyba będzie w najbliższym czasie powtórki.

JULIUSZ PODOLSKI – Smaczny Turysta

de’GUSTATOR PR

Poznański Klub Biesiadnika

Dodaj komentarz